Mam ochotę powiedzieć, że wcale nie jest gorsze niż życie z reklamą na codzień. Ale nie byłaby to prawda.
Jak się coś lubi robić, to nie dość, że robi się to chętnie, to dodatkowo wcale taka praca nie męczy. A przypadkowość spostrzeżeń przeradza się w automatyzm. I wszędzie dostrzega się marki, producentów i komunikaty reklamowe.
Właśnie wróciłem z Portugalii. Z jej południowych krańców. Z regionu, którego przyroda jest reklamą samą w sobie.
I jak się okazuje wcale nie trzeba tej przyrody obudowywać billboardami (vide nasze wybrzeże), każdego domu obklejać markami producentów napojów wyskokowych i chłodzących, a każdej ściany ozdabiać kasetonami.
Nie, nie jest wcale aż tak cudownie. Część miejsc została jakimś gospodarczym boomem zabetonowana w stylu „nowoczesnej” wielkiej płyty (nawet nie chciało mi się z bliska zdjęcia zrobić).
Jednak i tam ciężko się natknąć na ściany upstrzone wielkimi reklamami. Choć znalazłem jeden dziwaczny kwiatek. To kościółek otoczony z jednej strony estradą koncertową, z drugiej dwoma budkami telefonicznymi, których obudowa jest ruchomym plakatem (i ludzie z nich – tych budek – korzystają!). No i jakiś potykacz barowy sie pojawił.
Ale wróćmy do braku reklam. Ich nieobecność zmusza markaterów do większego wysiłku. Nie każdy chce (może) temu zadaniu sprostać. Ale na pewno dobrze sobie radzi Olá i Lipton, czyli Unilever na zimno. Na tyle dobrze, że ich logotyp pojawia się w miejscach kompletnie niereklamowych i dziwnych – co ma popielniczka do lodów?
Ciekawe ile tych krzesełek naprodukowali?
A to wszystko dotyczy miejsc,
które zostały zbudowane pod turystów – czyli ludzi, którzy z natury jadą żeby wydać trochę pieniędzy. Czyli stanowią niesłychanie atrakcyjną grupę odbiorców. Mają nastawienie zakupowe z definicji. I co – nic dla nich? Dlaczego nie ma WIELKICH outdoorów spektakularnie zwisających z każdego drzewa?
Ech – fajnie być w miejscu, gdzie komunikatów reklamowych się szuka, a nie one dopadają Cię na każdym kroku.