To będzie wpis osobisto-emocjonalny. Ci których, to nie interesuje, niech zwiększą bounce rate.
Zacznijmy historię od odrobiny mojego życiorysu. Moje pierwsze chwile (około 11-tu miesięcy) przeżyłem będąc, w celu uśnięcia, wożony Trabantem wokół Kolumny Zygmunta. Nie zostałem rajdowcem, acz w samochodach się zakochuję.
Potem moi rodzice przeprowadzili się na Saską Kępę, gdzie do dziś mieszka mój tata. Mieszkaliby oboje z mamą, gdyby w zeszły Dzień Dziecka moja mama nie umarła.
Teraz, od dziś, cofnijmy się o jakieś 30-31 lat. Do czasu stanu wojennego.
Zapewne niewielu czytelników ten moment pamięta. Ale nie on jest bohaterem tej historii, choć odgrywa ważną rolę.
W czasie stanu wojennego panowała godzina policyjna. To taka część dnia (a bardziej wieczora i nocy), kiedy nie wolno bez przepustki wychodzić poza swoje mieszkanie, dom, blok. Jeśli dobrze pamiętam zaczynała się o 19-tej. Godzina policyjna niezamierzenie zacieśniła więzy międzyludzkie, w tym sąsiedzkie. Skutkiem ubocznym jej wprowadzenia było również zwiększenie przyrostu naturalnego :). Witajcie 30-latki!
W bloku, w którym mieszkałem jest 16 mieszkań. Czyli podówczas, mieszkało jakieś trzydzieści kilka osób. I w czasie stanu wojennego codziennie, w którymś z mieszkań odbywała się impreza. Nie taka impreza w dzisiejszym rozumieniu – z muzyką, alkholem itd. Takie spotkanie towarzyskie. Alkohol też był, ale clue stanowiła rozmowa i relacje.
Miałem wtedy kilkanaście lat, więc razem z rodzicami na te imprezy chodziłem. Do dziś je pamiętam. Do dziś pamiętam erudycję i nieprawdopodobny dowcip i humor sutuacyjny Jerzego Szeskiego, a w ustach do dziś mam smak smażonych przez Janka Suzina placków ziemniaczanych. Tak, i to o Janku będzie słów kilka.
Mam czelność mówić o nim po imieniu, bo sam mi na to pozwolił, choć między nami jest (do wczoraj) 35 lat i 6 dni różnicy. To właśnie w czasie jednego z „stanowojennych” spotkań, wypiliśmy Bruderschaft bimbrem Szeskiego (nielegalnie upędzonym w kuchni).
Wczoraj około południa odwiedziłem mojego tatę. Jedna z pierwszych informacji jaką się podzielił, to śmierć Janka. Umarł w szpitalu, do którego został odwieziony kilka dni wcześniej. Odwieziony, po interwencji mojego taty.
Zadzwoniłem do jego żony Alicji, Pani Alicji, bo z nią nigdy nie przeszedłem na Ty. Złożyłem kondolencje i zostałem poproszony o powiadomienie TVP. 11 minut później informacja była już na pasku TVP Info i został wyemitowany materiał o Janku. 11 minut! Szacun!
Dlaczego akurat tu o nim wspominam? Dlatego, że Janek to jedna z pierwszych (pierwsza?) postaci – marek – ikon polskiej telewizji. Postać o wyjątkowej reputacji i klasie. Człowiek emocjonalnie prawdziwy, szarmancki i skromny. Nienagannie mówiący piękną polszczyzną, facet z kindersztubą. Poczytajcie wspomnienia o Janku – dziś już ich wiele, ale wszystkie w takim samum tonie – „pamiętam głos”, „pamiętam klasę”, „pamiętam życzenia noworoczne”.
Nawet tabloidy, takie jak Fakt, piszą „Jego głosu i manier wszystkim nam będzie bardzo brakowało”.
Janku – będzie mi brakowało Twojego poczucia humoru, wyprostowanej postawy, czytanych przez Ciebie westernów i tych placków ziemniaczanych, tej klasy i manier.
Życzę sobie i innym, aby Twoja śmierć nauczyła spikerów być spikerami, a zwykłym i niezwykłym ludziom pokazała, że kulturalne zachowanie to nie oldskul i przeżytek, tylko trwała wartość.
R.I.P.
[*]