Nasze codzienne wybory

Można stworzyć markę. Można dać jej dobre i silne podstawy strategiczne. Można ją atrakcyjnie i skutecznie zakomunikować. Ale cały ten trud, wysiłek i inwestycja stają się warte funta kłaków, gdy w momencie bezpośredniego kontaktu nie jesteście w stanie nawet najprostszej rzeczy załatwić.

Czy można porównać kryzys powyborczy do jakichkolwiek zjawisk marketingowych?

Pogoda panująca 16 listopada 2014 roku nie zachęcała do wyjścia na dwór. Wiał wilgotny, przenikliwie zimny wiatr. Czasami głośniej, czasami ciszej wpychał do uszu i pod kurtkę niechęć do spotkania z aurą. Jednak spora część Polaków postanowiła postąpić wbrew wietrzno-temperaturowym podpowiedziom i poszła głosować. Ja też. Jest około 3 po południu.

Najpierw pomyliłem komisje, zapukałem nie do tych drzwi co trzeba. Całe szczęście właściwy adres był kilka metrów obok. Wchodzę, odnajduję odręcznie nabazgraną nazwę ulicy przy której mieszkam, wyciągam dowód i wręczam dość zdenerwowanemu i wykonującemu jakiś dziwny taniec ciałem, młodemu człowiekowi. Ten szuka adresu pod którym mieszkam i jestem zameldowany, ale wśród pogiętych i już przybrudzonych palcami kartek, nie jest w stanie go odnaleźć. Przegląda po raz drugi, trzeci, czwarty. Jego ruchy są coraz szybsze, coraz bardziej sprawiają wrażenie nieskoordynowanych. Spogląda zza okularów i mówi – nie mam Pana adresu. Na to wstaje inna osoba (prawdopodobnie Przewodniczący Komisji) i głosem strzelającym trudno zrozumiałe słowa oznajmia, że trzeba zadzwonić. Ciągnie mnie za sobą do jakiegoś kantorka.

Jeszcze żartuję, ale moje zdenerwowanie narasta.

Okazuje się, że telefon stacjonarny, z którego Przewodniczący próbuje skorzystać odmawia posłuszeństwa. Dzwoni z komórki, podaje mój PESEL i… wtem dowiaduję się, że adres się odnalazł. Podpisuję się na liście i dostaję dobrze ponad pół kilo kolorowego papieru formatu A4 pozszywanego w zeszyty. Z trudem odnajduję  nazwiska kandydatów, stawiam krzyżyki, wrzucam to wszystko do urny i wychodzę. Czuję ulgę, że już po wszystkim, zdenerwowanie spowodowane bałaganem w komisji wyborczej powoli odpływa.

pkw

Od dwóch dni czytam, że nie da rady policzyć głosów wyborców, bo albo system elektroniczny nie działa, albo został zhackowany i to co wypluwa jest jedynie plwociną, a nie wynikiem wyborczym.

Teraz wyobraźcie sobie, że w taki sposób zachowuje się jakaś firma. Przychodzicie do jej oddziału lub biura, chcecie coś załatwić. Szybko okazuje się, że panuje tam jakiś niebywały rozgardiasz. Odbijacie się od niezrozumiałej, drgającej nerwowo, rozbałaganionej machiny. Wkurzacie się i mówicie – nigdy więcej? Ja tak. Po chwili dowiadujecie się, że system komputerowy tejże firmy został zhackowany, dane wyciekły, nie są możliwe do policzenia, każdy łatwo może je podmienić lub już zostały podmienione itd. Jaki macie stosunek do takiej firmy? Chcecie jej za coś płacić? Chcecie mieć z nią kontakt? A jeśli nie i jeśli nie jesteście jedynymi klientami, którzy mają takie odczucie, to co się szybko stanie z taką firmą?

Można stworzyć markę. Można dać jej dobre i silne podstawy strategiczne. Można ją atrakcyjnie i skutecznie zakomunikować. Ale cały ten trud, wysiłek i inwestycja stają się warte funta kłaków, gdy w momencie bezpośredniego kontaktu nie jesteście w stanie nawet najprostszej rzeczy załatwić.

Czar pryska gdy doświadczenie z marką jest niesatysfakcjonujące, a może wręcz nieprzyjemne.

Czar narysowany marketingiem pryska jeśli marka nie umie dostarczyć obiecanych wartości.

Nie będziecie kupować niesmacznej czekolady, choćbyście kochali jej kampanię marketingową, nie będziecie jeździć do warsztatu samochodowego, w którym Was oszukano lub źle potraktowano.

Całego kryzysu wyborczego by nie było, gdyby zaraz, kiedy okazało się, że system do zliczania głosów nie działa, oznajmiono, że w związku z tym głosy liczone są ręcznie. Gdyby powyborczej nocy wygłoszono taki komunikat, cierpliwie czekalibyśmy aż wszystko zostanie policzone i wpisane na karteczkę. Można było cały problem rozwiązać jednym zdaniem, jednym ruchem.

Wkurzacie się na obsługę w sklepie, ale gdy szybko pojawia się jakiś przełożony i interweniuje, zajmuje się Wami, zdenerwowanie i napięcie mija. Nie nosicie urazu do tego sklepu, nie macie oporu, żeby do niego wrócić.

Zupełnie nie umiem zrozumieć dlaczego po stronie PKW nie znalazł się nikt, kto umiałby dojrzale zareagować na kryzys. Naprawdę nie trzeba było aż tak wiele, aby sprawie ukręcić łeb w kilka minut.

Marcin Kalkhoff
Marcin Kalkhoff

Admirator prostych i działających rozwiązań. Wszystkożerna hybryda technicznego wykształcenia z kreatywnym, komunikacyjnym i biznesowym doświadczeniem. Specjalista strategicznego kreowania i zarządzania marką. Jedyny strateg w Polsce, który służbowo siedział na Pudelku i, który swoją zmaterializowaną strategię, może oglądać w muzeum w Atenach. Wykładowca na Uniwersytecie SWPS oraz Uniwersytecie Warszawskim.
Twórca i Partner marketingowej kancelarii audytorskiej BrandAuditors, autor tego właśnie bloga, współtwórca Klubu Strategów Marketingu oraz współautor książki „Po prostu strategia. Instrukcja budowy i obsługi silnej marki”.
Współpracuje z firmami z wielu sektorów: internet i media, FMCG, bankowość, ubezpieczenia, IT, telekomunikacja, opieka zdrowotna.

Artykuły: 534

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.